poniedziałek, 9 grudnia, 2024

Artystyczna dusza

0
Artystyczna dusza
Udostępnij:

Na Podkarpaciu, a dokładnie w drewnianej chatce za Starym Żmigrodem, Maria Kondrad znalazła swój azyl. Tu spełnia się artystycznie, malując obrazy, szyjąc ubrania, jeździ też po Polsce wprowadzając dzieci w świat sztuki

Maria Kondrad mówi o sobie, że jest nysanoczanką. Urodziła się w Nysie w województwie opolskim, tam wychowała się i uczyła, ale jej ukochanym miastem stał się Sanok. Kiedy los zaprowadził ją na Podkarpacie, poczuła, że to miejsce, w którym chce mieszkać i tworzyć. – Zawsze czułam, że moja dusza jest wschodnia, bo taka też była tradycja rodzinna. Przodkowie mojej mamy to przesiedleńcy ze Lwowa. Natomiast gdy zamieszkałam w Sanoku, gdzie urodziłam syna, to okazało się, że to rodzinne miasto mojego taty. Poczułam się tu dobrze i już nie byłam w stanie wrócić na stałe do Nysy – opowiada Maria Kondrad. I tak z Podkarpaciem związała swoje dorosłe życie, a od kilkunastu lat mieszka w Starym Żmigrodzie. Trafiła tam przez przypadek. Zawsze marzyła o tym, aby mieć dom w górach na wsi, a że miała wielu przyjaciół rozrzuconych po Beskidzie Niskim to zdecydowała się na ten region. Jeżdżąc głównie tzw. stopem oglądała wiele domów, ale dopiero w Starym Żmigrodzie, w tzw. krzokach (tak to miejsce nazywane jest przez mieszkańców) znalazła to, czego szukała. – Jestem tu szczęśliwa. Sanok kocham i zawsze mówię, że mieszkam na jego przedmieściach, a Stary Żmigród to jego dzielnica. Beskid Niski jest dla mnie tęczową krainą – przyznaje.

Tutaj z przyjemnością i radością oddaje się swoim największym pasjom – maluje obrazy, projektuje ubrania i szyje je. Jednak jej artystyczna droga nie była łatwa, szczególnie jeżeli chodzi o malarstwo. Zanim dotarła do momentu, w którym czuje, że malowanie daje jej radość, wolność i siłę przeszła duży kryzys twórczy.

20 lat przerwy

Maria Kondrad malowała od najmłodszych lat. W Nysie prężnie działało Ognisko Plastyczne, do którego uczęszczała razem ze starszym bratem Pawłem. – Chyba malowałam przez niego, a z czasem brat stał się moim idolem. Ciągle patrzyłam na Pawła, jego dłonie. On był bardzo introwertyczny w odróżnieniu ode mnie. Zawsze mówiłam, że jestem rękodzielnikiem, który potrafi odwzorowywać. Jednak gdy patrzyłam, jak Paweł maluje, to zazdrość mnie brała, że z taką lekkością przychodzą mu pomysły do głowy. Z kolei ja nie potrafiłam malując wyrazić siebie, swoich emocji – mówi. Dlatego, mimo ukończenia z bardzo dobrymi wynikami i tytułem plastyk-jubiler Liceum Plastycznego we Wrocławiu, postanowiła, że nie będzie malować przez 20 lat. – Owszem, technicznie byłam zaradna, nawet pojechałam jako jedna z dwóch osób na plener ogólnopolski, co było dużym wyróżnieniem, ale wciąż czułam niedosyt. Uważałam, że jestem technikiem malarstwa, bo potrafię namalować kwiatki i „konie na rykowisku”. Jednak myśl o tym, jak mam przenieść na płótno to, co czuję, paraliżowała mnie kompletnie – wyjaśnia.

Radość tworzenia

Po kilku latach, gdy zamieszkała w Sanoku, rozpoczęła naukę w Uniwersytecie Ludowym we Wzdowie, który ukończyła z tytułem instruktor kulturalno-oświatowy. W tym czasie prowadziła wiele zajęć plastycznych, a także teatralnych z dziećmi w szkołach, przedszkolach, ośrodkach kultury i wielu innych miejscach. – Uważam, że prac plastycznych dzieci nie można oceniać. Talentem nie tylko jest to, że ktoś potrafi odwzorować konkretną rzecz na kartce. Staram się prowadzić tak zajęcia, żeby każdy widział swoje dzieło jako bardzo osobiste, wyjątkowe, ważne i potrafił zachwycić się innymi – przyznaje. – Paradoksalne było to, że mówiłam dzieciom, aby malowały, co chcą, co im w duszy gra, nie zwracały uwagi na ocenę ich pracy przez innych, a nie potrafiłam przełamać tego w sobie.

Ostatnio wraz ze Stowarzyszeniem „Karpatka”, którego jest wiceprezesem, organizują imprezę „Rodzinny tabor” w Zawadce Rymanowskiej. W międzyczasie malowała portrety, czy inne obrazy na zamówienie, ale dla niej to nie była droga artystyczna. Namiastkę twórczości odczuwała zawsze projektując i szyjąc ubrania z lnu, często ręcznie malowane. Ale to wciąż nie było malarstwo.

Po wielu latach udało się pani Marii odnaleźć radość i wolność tworzenia. Po namowach profesorów z Uniwersytetu Rzeszowskiego rozpoczęła studia na kierunku Sztuki Wizualne o specjalizacji Malarstwo. – To była taka próba. Powiedziałam profesorom, że nie lubię malować i albo całkowicie przestanę, albo coś z tego się wykluje – wspomina. W końcu nastąpił przełom w jej twórczości, a stało się to, gdy namalowała pierwszy czarny obraz. Wtedy poczuła się artystką, bo dotychczas uważała się za plastyka rękodzielnika.

Na obronę dyplomu licencjata na temat wybrała dłonie w różnych ujęciach. – W pewnym momencie miałam już dość malowania dłoni. Zatęskniłam za szarym lnem, z którego dawniej robiłam wiele rzeczy. Nakleiłam len na płótno, sięgnęłam po farby i w pudełku było bardzo dużo tubek z czarnym kolorem. Stwierdziłam, że tego nie wyrzucę i zaczęłam się bawić. Tak powstał pierwszy czarny obraz z małym elementem lnu. Pokazałam mojemu promotorowi, a on kazał mi schować serię z dłońmi i przywieźć zestaw czarnych. Poczułam, że przekroczyłam system szkolny, bo nareszcie robię coś dla siebie i swobodnie pozwalam na wszelkie oceny mojej twórczości, gdyż są one poza mną. Ocenianie wcześniej bardzo mnie determinowało. Czarne obrazy uwolniły mnie i poczułam, że spełniam się w malarstwie – zaznacza. Ulubioną tematyką stała się dla niej abstrakcja i malarstwo olejne, w którym istotna jest faktura i swobodne pociągnięcia pędzlem, z gestu. Preferuje prace niedokończone, niedoskonałe.

Inspirująca czerń

Niedawno jej prace prezentowane były na dwóch wystawach – w Muzeum Narciarstwa w Cieklinie i w Ośrodku Kultury w Dukli. Tematyka każdej z nich była zupełnie inna, pokazywała różne etapy w twórczości Marii Kondrad. W Cieklinie pokazała obrazy, które powstały w ciągu ostatnich kilku lat, a nawet 20 lat temu. Są bardziej studyjne, przeważa kolor, akty, martwa natura. – To bardziej odszukiwanie technicznej umiejętności po latach, kiedy nie malowałam. Ciało można ciekawie pokazać za pomocą koloru. Na studiach polubiłam martwą naturę, która często jest zmorą dla malujących. Też tak to odczuwałam, ale odczarowali mnie w Rzeszowie. Chodzi o to, żeby szukać w nich obrazu, zabawy kształtem, kolorem, formą, a nie wiernie odtworzyć. W końcu pojęłam, że nie muszę nic przekazywać. To mnie też spinało, bo wciąż zastanawiałam się, czy ludzie zrozumieją moje malarstwo. W liceum mocno ocenia się prace, i jest to dobre dla techniki, ale złe dla młodej osobowości twórczej. Na szczęście to przeszłość – mówi artystka.

Na wystawie w Dukli zatytułowanej „TĘCZERŃ” można było zobaczyć prace, które powstały w ostatnich dwóch latach. Są to głównie czarne obrazy. Ten kolor jest odrzucany, odbierany negatywnie, stereotypowo, a dla Marii Kondrad stał się inspiracją. – Ludzie pytali, czy to oznacza, że mam depresję. To pokazuje, jak od razu, dzięki schematom, można kogoś zaszufladkować. Czerń pięknie współgra ze światłem, które, gdy zaczyna po niej pląsać, daje niesamowity efekt. Jest w niej tyle tęczy. To pewien etap w mojej twórczości – mówi. Na wernisażu pokazała też tzw. art book – autorską książkę, zatytułowaną „Apetyt”, gdzie każda strona tworzy obraz. Chciałby zrobić kilka takich książek. Na tej wystawie dominowała abstrakcja. – Ona potrafi wiele wyrazić, a przede wszystkim nie chce mi się już udowadniać innym, że umiem malować. Inspiracją w twórczości jest dla mnie m.in. Magdalena Abakanowicz, Maria Polakowska-Prokopiak, Mark Rothko, a przede wszystkim Roman z DPS w Foluszu, gdzie kiedyś prowadziłam zajęcia. On malował cały czas ten sam motyw, ale każdy obraz był inny, a dawało mu to tyle radości. Cieszę się, że teraz też tego doświadczam. Nie wiem jaka będzie moja twórczość. Skoro po tylu latach mogłam na nowo pokochać malarstwo, to tylko czekać na kolejne przygody – kwituje Maria Kondrad.

Marzena Miśkiewicz/Nowe Podkarpacie

Tekst ukazał się w numerze 38 Tygodnika regionalnego „Nowe Podkarpacie” z 20 września br.

{gallery}galerie/17_rok/artystyczna_dusza{/gallery}