Zofia Macek nie została lekarzem, o czym marzyła, ale historykiem. Ukształtowała ją bogata, niekiedy trudna przeszłość jej przodków. Szczególnie fascynuje ją historia lokalna, dzieje miejscowości, które utrwala w swoich książkach.
Dzieje rodziny Zofii Macek są niezwykle ciekawe i miały duży wpływ na jej życie. Potrafi opowiadać o losach swoich przodków godzinami. W końcu pani Zofia z wykształcenia jest nauczycielem historii i przez 37 lat pracowała w szkole. Jednak zanim odkryła swoje zamiłowanie do historii, bardzo chciała zostać lekarzem. Z powodzeniem zdała egzaminy na medycynę do Krakowa w 1960 r. Jednak studiów nigdy nie zaczęła, bo nie było na to stać jej rodziców. – Ojciec nigdzie nie pracował, tylko żyliśmy z gospodarki. Nie dostałam ekwipunku na studia: stypendium, akademika, ponieważ w zaświadczeniu z gminy było zaznaczone córka kułaka. Tak nazywano ludzi, którzy mieli dużo pola. Ojciec wprost mi powiedział, że musiałby w ciągu roku sprzedać trzy krowy, żebym mogła studiować i to byłoby za mało, więc zrezygnowałam – opowiada Zofia Macek.
Rok przesiedziała w domu pomagając rodzicom w pracach na gospodarstwie. W końcu stwierdziła, że chce rozpocząć studia nauczycielskie w Przemyślu. Wybrała historię, którą bardzo lubiła i była jej pasją. Uwielbiała czytać książki historyczne. – W mojej rodzinie większość stanowili lekarze i nauczyciele. Poza tym byli wielkimi patriotami z dziada pradziada. Lubiłam słuchać opowieści przodków o naszych ciekawych dziejach. Skoro nie było mi dane zostać lekarzem, to będę historykiem z zamiłowania – przyznaje.
Przeszłość jej rodziny, interesująca, ale niekiedy nawet dramatyczna odegrała bardzo ważną rolę w jej życiu, a nawet ją ukształtowała.
Walczył w powstaniu
Praprapradziadek pani Zofii Jan Śmietana, Litwin walczył w czasie powstania listopadowego na Litwie razem z Emilią Plater. Po klęsce powstania był poszukiwany przez władze carskie. – Uciekł razem z kolegą Zającem z Litwy, a pewien ksiądz podał mu adres rodziny Gorajskich, właścicieli Szebni, którzy pomogli mu się ukryć z zaborze austriackim. Dziadek był przyjęty jak bohater, bo Gorajscy byli bardzo patriotycznym rodem. Natomiast Zająca przyjęła rodzina Stojowskich, właścicieli Jaszczwi – opowiada. Jan Śmietana zamieszkał w Szebniach, ożenił się i miał trzech synów. Jeden z nich był pradziadkiem Zofii Macek i miał 12 dzieci. – Z tej 12 pochodził mój dziadek. Większość z nich wyjechała do USA za chlebem. Dziadek tam ożenił się, ale wrócił do Polski i w 1904 roku urodził się mój tato i jego dwóch braci ojca – wyjaśnia korzenie swojej rodziny, które dokładnie poznała.
Brat dziadka Stanisław Śmietana w 1918 roku przyjechał z Ameryki do Szebni, żeby walczyć w oddziałach Piłsudskiego o niepodległą Polskę. Dostał krzyż Virtuti Militari. Brał udział w wyprawie na Kijów i w wojnie bolszewickiej w 1920 roku, cały czas walczył w oddziałach Piłsudskiego wraz z kolegami z Ameryki.
Zniszczony przez Polskę
Pani Zofia szczególnie wspomina stryja Józefa Śmietanę, nauczyciela, który pracował w liceum w Dębicy. Był oficerem rezerwy i gdy tylko wybuchła II wojna światowa został powołany do armii. Po klęsce wrześniowej zbiegł przez Węgry, Austrię do Szwajcarii, tam był internowany. Udało mu się uciec i dostał się do Anglii. Trafił do wojsk spadochronowych. Brał udział w bitwie o Arnhem w Brygadzie Spadochronowej generała Stanisława Sosabowskiego. – Był jednym z Polaków, który został zrzucony wraz z brygadą spadochronową. Niemcy strzelali do nich jak do kaczek. Stryj został ciężko ranny, ale nie wpadł w ręce Niemców, tylko do kanału. Wydostał się z kanału, przemarznięty i wykrwawiony doczołgał się do pobliskiego domu. Nie wiedział, co go czeka – albo go zabiją, albo wydadzą, albo będzie żył. Dwie Holenderki, które straciły mężów, pomogły mu, a kiedy wyzdrowiał partyzanci ułatwili mu przedostanie się do Anglii. Do końca wojny walczył o niepodległość Anglii, a zarazem Polski. Anglicy pokazali swoje oblicze i kazali Polakom wynosić się do Polski lub do Australii – opowiada Zofia Macek. W 1947 roku Józef Śmietana wrócił do Polski i zaczął pracę w technikum mechanicznym w Dębicy, nawet został dyrektorem. Tyle, że niedługo zaznał spokoju, bo od 1949 roku Urząd Bezpieczeństwa zaczął deptać mu po piętach. Bez przerwy był przesłuchiwany, inwigilowany i w końcu w 1950 roku wyrzucony ze szkoły. Powód? Władze uznały go za wroga publicznego. Po tym załamał się i nie mógł znaleźć pracy. Dopiero po jakimś czasie pracował na skupie zwierząt. – Dla niego była to degradacja. Tak bardzo się tym przejął, że w 1953 roku dostał wylew, a rok później zmarł w wieku zaledwie 44 lat. Został zniszczony przez Polskę, nasze władze. To wszystko opowiadał mi stryj i stryjenka, która również wiele przeszła – zaznacza historyczka. Żona Józefa Śmietany po wybuchu wojny również straciła pracę i wyjechała do koleżanki do Pińska na Wołyń, aby uczyć w szkole. W 1943 roku, kiedy Ukraińcy szykowali rzeź wołyńską, Ukrainka ostrzegła ją, żeby uciekała, bo jest na liście do zamordowania. Ukraińcy pomogli jej dostać się do pociągu i wróciła do Dębicy. – Była świadkiem rzezi. Widziała jak płonęły domy, obory ze zwierzętami, ludzie wymordowani w pień naokoło. Tego nie da się opowiedzieć. I tak moje młode życie obiło się o wiele wątków historycznych – dodaje.
Medalik ocalił ojca
Jednak osobą, która szczególnie ukształtowała w pani Zofii przywiązanie do historii, patriotyzm był jej tato. Człowiek oczytany i mądry, sympatyk Armii Krajowej. W ich domu akowcy przechowywali amunicję. Medalik, który został po nim, to najważniejsza dla niej pamiątka. W końcu ocalił życie jej ojcu. Rodzina pani Zofii mieszkała w Tarnowcu. W czasie okupacji ojciec pracował w kopalni ropy naftowej w Jaszczwi. Do pracy jeździł na rowerze przez las w Dobrucowej. Przypadkowo natrafił na moment, kiedy oprawcy z obozu w Szebniach przygotowywali do podpalenia stos wymordowanych więźniów. – Był przerażony. Ukraińcy złapali go i wzięli za Żyda. Był niewielkiego wzrostu, włosy kręcone i jakby się uparł, to był podobny. Miał wszystkie dokumenty kenkartę, przepustkę, że pracuje w nafcie, a i tak chcieli go rozstrzelać. Rozbierali go, ale odsłonił się medalik i Żyd tzw. odmen, czyli z policji żydowskiej w obozie, gdy go zobaczył powiedział to goj, czyli nie-Żyd. W ten sposób ocalał. Zawsze nam mówił, noście medaliki, bo mnie uratował życie – wspomina tragiczne wydarzenia.
Zofia Macek miała zaledwie 3 lata, kiedy w 1943 roku w kilku turach w dobrucowskim lesie przywożono więźniów z obozu i palono ich ciała. – Dymy było widać i utkwiło mi w pamięci, jak mama mówiła „czarne dymy, nieprzyjemny zapach spalonego mięsa, a górą są białe. Te czarne to pali się ciało, a białe to dusze biednych Żydów ulatują do nieba” – opowiada.
Ukochała region
Po ukończeniu studium nauczycielskiego w Przemyślu rozpoczęła pracę w szkole w Warzycach. Uwielbiała pracę z dziećmi, która dawała jej dużo radości i satysfakcji. Wtedy też bardziej zainteresowała się lokalna historią. W końcu w Warzycach znajduje się cmentarz ofiar II wojny światowej, gdzie pochowano ponad 5 tys. ludzi. – Na lekcje zapraszałam osoby, które opowiadały o dziejach tego regionu, o Warzycach i za każdym razem pojawiał się wątek obozu w Szebniach. Dzieciom podobały się takie zajęcia, bo to dotyczyło ich miejscowości – mówi. Po roku z Warzyc przeniosła się do szkoły w Szebniach. Coraz bardziej zaczęła interesować się i szukać materiałów dotyczących obozu. O Szebniach w „Opisie powiatu jasielskiego” pisał ksiądz Sarna i więcej nie było żadnych publikacji dotyczących tej miejscowości. Stwierdziła, że tego nie można zostawić i zaczęła gromadzić materiały. – Pomogli mi bardzo uczniowie, ludzie sami przychodzili i opowiadali, a skarbnicą wiedzy był ks. prałat Józef Opioła, który pomagał więźniom. On też pomógł mi nawiązać kontakty z byłymi więźniami – mówi Z. Macek.
Efektem tego była Izba Pamięci, która powstała w szkole w 1968 roku. Zrobiło się o niej głośno i przyjeżdżali do Szebni byli więźniowie – Polacy, Żydzi, Rosjanie. W związku z tak dużym zainteresowaniem izbą zrodził się pomysł, aby zorganizować Zjazd byłych więźniów Obozu Zagłady w Szebniach. Przygotowania trwały 3 lata, a pomogli jej ówczesny prezes sądu w Jaśle Czesław Leosz i były więzień obozu w Szebniach Marian Rząca, który był bardzo zaangażowany w tworzeniu spisu byłych więźniów. – Zgromadziliśmy około 500 nazwisk Polaków. Ten spis zawdzięczam panu Rzący, który cały czas namawiał mnie, żebym napisała książkę, ale ja tłumaczyłam się brakiem czasu. Dręczył mnie do samej swojej śmierci – przyznaje.
Zjazd odbył się 22 września 1979 roku. Choć ówczesne władze postawiły warunek, że może w nim wziąć udział tylko 35 osób, to przyjechało ich znacznie więcej.
Zaczęła pisać
Pierwszą książką jaką napisała dotyczyła Szebni. „Wieś Szebnie” ukazała się w 1993 roku. – Spisałam to, co dziś uciekło z pamięci mieszkańcom Szebni. Choć nie zabrakło krytyki z ich strony, ale tego się spodziewałam – zaznacza. Opisała też dzieje parafii, straży pożarnych w Niepli i Szebniach. Przy współpracy z Gminną Biblioteką Publiczną w Jaśle z/s w Szebniach i młodzieżą szebnieńską zostały wydane i opracowane zbiory wierszy autorki pt. „W magicznym świecie pszczół” 2010 r., „Wesołe historie z pszczelego ula” 2011 r., „Jak pszczoły chodziły do szkoły” 2016 r. skierowane do najmłodszych czytelników, biografia ks. J. Opioły pt. „Kapłan Niezłomny” 2010 r. W końcu po wielu latach oczekiwań, gromadzenia materiałów w 2013 roku powstała publikacja „Hitlerowski obóz pracy przymusowej w Szebniach”. Natomiast w tym roku wyszła książka „Przeżyłam dwa obozy”, w której opisane są losy zakonnicy ze zgromadzenia w Starej Wsi, która była w obozie i odegrała bardzo ważną rolę ratując, wspierając moralnie i materialnie współwięźniów. Niedawno ukazała się książeczka „Mojej Matce, krótka wojenna historia żydowskiej dziewczynki”. Opowiada ona o dwóch Żydówkach – matce i córce, które przeszły gehennę na ziemiach Podkarpacia. – Wędrowały między Bochnią, Żmigrodem i Jasłem w poszukiwaniu męża i synka, który z ojcem trafił do obozu w Szebniach. Przeżyły, nie dały się złapać do obozu. Otrzymałam te wspomnienia od Żydówki, którą poznałam w USA – zaznacza miłośniczka historii.
Poza lokalną historią, panią Zofię interesuje tematyka żydowska. Nie zgadza się z opiniami niektórych środowisk żydowskich, że to Polacy ponoszą odpowiedzialność za Holokaust, bo zgodzili się na obozy, wydawali Żydów Niemcom. – Z ofiar staliśmy się katami – mówi.
Skarbnica wiedzy
Obecnie pracuje nad kolejną publikację dotyczącą tematyki żydowskiej. – Tyle, że to śliski temat. Od rodziny zięcia z USA mam materiały o mężczyźnie, mieszkańcu Jedwabnego, który został wydany przez Żydów w 1940 roku Rosjanom. Pracował przy wyrębie tajgi, cierpiał głód, obóz, zimno i doprowadzony do ostateczności wziął topór odrąbał sobie kciuk i palce w prawej ręce. Posunął się do tego, bo wolał być kaleką niż ginąć w zimnie. Opisał on gehennę jaką przeszedł w obozach radzieckich, gdzie traktowano ich gorzej niż zwierzęta – mówi o swoich planach.
Zofia Macek jest wielką skarbnicą wiedzy o tym regionie. Dlatego też często zapraszana jest na spotkania do szkół z regionu. Z jej publikacji korzystają rzesze studentów, młodzieży szkolnej i dorosłych mieszkańców regionu. – To moja pasja, ale też traktuję to jako obowiązek, aby dzieje tego regionu nie zostały zapomniane – stwierdza historyczka.
Pani Zofia za pracę w szkole odznaczona została Medalem Komisji Edukacji Narodowej, a za działania na rzecz upowszechniania i ochrony kultury minister kultury i dziedzictwa narodowego przyznał jej w 2014 roku odznakę „Zasłużony dla kultury polskiej”.
Marzena Miśkiewicz/Nowe Podkarpacie
Tekst ukazał się w wydaniu nr 51 z dnia 21 grudnia br. Tygodnika Regionalnego Nowe Podkarpacie