sobota, 2 grudnia, 2023

Kamienna rocznica państwa Urbanów

0
Kamienna rocznica państwa Urbanów
Udostępnij:

Małżeństwem są już 70 lat! Już to robi wrażenie, a co dopiero fakt, że wciąż się kochają i nie wyobrażają sobie życia bez siebie. Tolerancja, uśmiech, cierpliwość i wyrozumiałość – to ich recepta na udany związek.

Miesiąc temu mąż mi powiedział: „Gieniu, kochałem Ciebie przez całe życie i wciąż tak samo kocham” – mówi nie kryjąc zadowolenia Genowefa Urban z Warzyc. Spogląda przy tym z czułością na siedzącego obok męża.

Gdyby nie łączyła nas prawdziwa miłości, to tych 70 lat pewnie nie przeżylibyśmy razem – dodaje Władysław Urban uśmiechając się ciepło do żony.

Tyle lat razem, a do dziś nie przestali okazywać sobie uczuć, nigdy się nie kłócą. – Przecież nie ma się o co kłócić, no i po co? – mówi jubilat. – Jakieś drobne sprzeczki, jak w każdym małżeństwie, nam też się w życiu trafiały, ale to się przecież nie liczy. I nigdy nie odzywaliśmy się do siebie brzydko, nie obrażali na siebie. W najgorszych nawet chwilach nigdy nie powiedział do żony inaczej tylko Gieniu. Jak już o coś się posprzeczaliśmy, to nikt nawet o tym nie wiedział. Rozwiązywaliśmy problem sami, między sobą, nie pokazują nikomu, że może jesteśmy na siebie przez chwilę trochę zagniewani. Przecież to nic by nie dało, a tylko niepotrzebnie wciągalibyśmy w to innych.

Gdyby nie było sprzeczek, to życie byłoby bezbarwne – podkreśla pani Gienia. – Gdyby dwie połówki jabłka zeszły się ze sobą, to byłaby straszna nuda.

Całe życie przyświecała jej zasada: „śmieje się wśród ludzi a płacz w ukryciu, bądź lekką w tańcu a nigdy w życiu”. – I taka byłam. Zawsze uśmiechnięta, choć czasem w kątku sobie popłakałam. Nikt mnie nigdy nie widział zadumanej, złej. Może i trochę się pilnowałam, ale zawsze byłam pogodnego usposobienia.

Taką właśnie znają i pamiętają ją ludzie. Kiedyś wsiadła do autobusu zamyślona, zapomniała, jak to miała w zwyczaju, pozdrowić wszystkich pasażerów uśmiechem i przyjaznym skinieniem głowy. – Wysiadam na przystanku, a tu podchodzi do mnie jedna znajoma pani, która jechała tym samym autobusem i pyta zatroskana: „pani Gieniu, co się u was stało? Bo pani tak smutna weszła…” – wspomina jubilatka. – Trzeba się uśmiechać, to przecież nic nie kosztuje, a tak ułatwia życie sobie i innym. A jak zobaczymy pogodną twarz, zamiast skwaszonej miny, to i nam się cieplej robi na sercu.

Pierwsza miłość

Ona, z domu Zającówna, urodziła się w 1924 roku koło Gorlic. W 1937 roku z całą rodziną wyjechali na wileńszczyznę. Rok później powrócili do Warzyc, w rodzinne strony ojca. Miała wówczas 14 lat. On urodził się w 1921 roku w Warzycach i tu mieszkał całe życie. Byli sąsiadami, wzajemna sympatia, a potem głębokie uczucie rodziły się stopniowo.

Wiele butów nie zdarł chodząc do mnie, bo miał blisko – śmieje się pani Gienia.

Dla obydwojga były to pierwsze prawdziwe uczucia, pierwsza miłość i jak widać na całe życie. Przez trzy lata, w czasie narzeczeństwa, pan Władysław mieszkał w Krakowie, wywieziony tam przez Niemców na przymusowe roboty. Los sprawił, że został skierowany do szkoły handlowo – dojarskiej w Mydlnikach, koło Krakowa. – Gienia cały czas pisała do mnie listy, a ja odpisywałem. Jak tylko dostałem przepustkę, to szybko jechałem do niej. Nie dało się zapomnieć o sobie nawzajem – wspomina.

Pobrali się po 6 latach znajomości. Warto było czekać – mówią zgodnie. Nigdy nie żałowali tej decyzji, nie mieli chwil zwątpienia.

Zgadzaliśmy się prawie we wszystkim – mówi kobieta.
Gienia zawsze była bardzo ugodowa. Czasem może i nie miałem racji, ale stawiałam na swoim a moja kochana żona przystawała na to. Trafiłem na skarb nie żonę – dopowiada z czułością w głosie pan Władysław.

W 1944 r. rodzina Urbanów wysiedlona została do Libuszy. Mieszkali tam do wyzwolenia. – Nasz dom był w centrum działań wojennych – z jednej strony od Korczyny naciągały wojska rosyjskie, po drugiej stronie uciekali Niemcy – pani Gienia nigdy nie zapomni tych chwil. – Ostrzał był taki silny, że drzwi w domu same się otwierały i zamykały. Uciekliśmy do lasu. Dwa tygodnie tam siedzieliśmy wierząc w to, że Rosjanie do nas dotrą. A oni tylko puszczali nam przez głośniki piosenkę „Strana maja radnaja”. Nie przyszli, bo przebiegli Niemcy, w Moderówce, zostawili cały basen wódki. Ruscy popijali na umór, a my siedzieliśmy w lesie i czekaliśmy na nich.

Po wyzwoleniu wrócili do Warzyc, do zdewastowanego doszczętnie domu. – Szłam pieszo, w wysokiej ciąży, prowadząc ze sobą krowę. W węzełku miałam trochę fasoli, kaszy i chleba. Przeżyliśmy te ciężkie czasy dzięki krowie – wspomina.

Wspólna pasja

Odbudowali dom i krok po kroku zaczęli układać swoje przyszłe życie. Mieli wspólną pasję: kino. Popołudniami siadali na rowery i jechali do Jasła by oglądnąć kolejny film. Dużo czytali. – Bibliotekarka mówiła mi nieraz „co ja pani tu dam, przecież pani już wszystko przeczytała” – wspomina z dumą pani Gienia. Kobieta ma wspaniałą pamięć, bez trudu wymienia ulubionych autorów, niezapomniane książki, ulubionych bohaterów. Do dziś recytuje z pamięci wiersze Konopnickiej, których uczyła się w szkole. – Czasem jak nie mogę spać w nocy, to je sobie sama recytuję – zdradza nam jubilatka.

Pan Władysław czytał głównie książki branżowe, ale odkąd przeszedł na emeryturę, miał więcej czasu na literaturę. – Teraz to już dużo mniej czytamy, bo telewizja zabiera człowiekowi czas – mówi.

Do dzisiaj pan Władysław czyta bez okularów, pani Gienia czasem po nie sięga.

Pracowite życie

Zaraz po wojnie, pan Władysław zaczął pracę w biurze rolnym, w starostwie powiatowym w Jaśle. W jednym miejscu pracy przetrwał kolejne przekształcenia urzędów w Polsce. Za swoją wzorową działalność odznaczony został m.in. Złotym Krzyżem Zasługi za długoletnia pracę, medalem Zasłużony pracownik rolnictwa i medalem Zasłużony Dla Polskiego Owczarstwa.

Pani Gienia prowadziła dom i małe gospodarstwo. – Chowałam tylko jedną krowę, ale zarodową, która dawała na owe czasy bardzo dużo mleka. Wychowywałam od niej buhajki, dostawałam nawet nagrody za nie – mówi pokazując nam z dumą złotą odznakę: I nagroda wojewódzka za osiągnięcia w hodowli bydła w 1959 r. W wolnych chwilach oddawała się swoim pasjom, czytała, haftowała makatki, wyszywała serwetki, obrusy. A że wstawała bardzo wcześnie rano, to dzień miała długi.

Jak mąż jechał do pracy w Bieszczady, do swoich ukochanych owiec, to autobus odchodził pięć po piątej rano. Wstawałam o czwartej by zrobić mu śniadanie. Codziennie gotowałam kaszkę mannę na mleku, robiłam kanapki do pracy i herbatę do termosu. To przecież obowiązek dobrej żony, a ja taką byłam – podkreśla. – On jechał, a ja zostawałam sama. Jakość ten czas trzeba było zagospodarować, wyciągałam więc swoje serwety i wyszywałam. Zostawałam sama z całym gospodarstwem na głowie, do dziś się zastanawiam, jak ja to wszystko sama dałam radę obrobić. Kury, jałówki, siana tyle było, buraków, prowadzenie domu, dzieci… a i tak miałam czas na robótki ręczne.

Pani Gienia do dziś hołduje zasadzie: dwudaniowy obiad z deserem. I wciąż sama gotuje.

Mają 90 i 93 lata. Nikt by im tyle nie dał. Zawsze pogodni, uśmiechnięci, zadziwiają wręcz świetną pamięcią i żywotnością. – Jest tak dużo biedy na świecie, tylu zatroskanych ludzi, smutnych, ale są też tacy, którzy nie mają na co narzekać, a chcieliby mieć jeszcze więcej, ja myślę, że cóż to komu da zobaczyć zatroskaną twarz? Przecież cierpienie łatwej znosić z pogodą ducha i uśmiechem na twarzy twierdzi pani Gienia.

Nigdy poważnie nie chorowali. Ona w szpitalu była tylko jeden raz, rodząc drugie dziecko, on miał operację wyrostka robaczkowego. Wciąż nie chorują, a przynajmniej nigdy nie narzekają, że to boli, tamto dokucza.

Pewnie, że człowieka czasem coś tam łupie, ale to takie drobne rzeczy, normalne w tym wieku – mówi pan Władysław. – A biadolenie nic nie da i po co nim zatruwać innym życie? Jak już, to tylko Gieni powiem, że coś mi tam dokucza.
I prosi posmaruj mnie, jakby przy okazji potrzebował trochę czułości – śmieje się pani Gienia. – Ja też bym skłamała mówiąc, że mnie nigdy nic nie boli, ale jak mówi mój chrześniak – lekarz: jakby mnie nic nie bolało, to znaczy, że bym już nie żyła.

Wciąż ze sobą dużo rozmawiają. – Takie z nas dwie gaduły – mówi pan Władysław. – Wspominamy, dzielimy się swoimi myślami, odczuciami.

„Proszę” i „dziękuję” to słowa, które do dziś na co dzień do siebie wypowiadają. Potrafią też słuchać. W trakcie naszego wywiadu jedno nie przerywało drugiemu, nie wtrącali się do swoich wypowiedzi. Partnerski układ i wzajemny szacunek. Zapytani o receptę na długie i udane małżeństwo wyliczają: wyrozumiałość, cierpliwość, tolerancja i unikanie konfliktów.

Zamiast się kłócić, lepiej jest się powstrzymać, przeczekać chwilkę i wtedy zawsze wychodzi się na tym lepiej. To życiowa prawda, która dotyczy nie tylko pożycia małżeńskiego, ja zawsze tak samo postępowałem w pracy – podkreśla jubilat.

Trzeba ważyć słowa – dodaje pani Gienia. – Ja się zawsze pilnowałam, by z moich ust nie padały głupstwa, plotki ani bajki. I nie wolno kłamać, zawsze tej zasady się trzymałam.

Jednym słowem jest pani aniołem – mówię żartobliwie do pani Gieni, a ta błyskawicznie ripostuje z humorem: „ tylko skrzydła mi już opadły”.

Państwo Urbanowie dochowali się dwóch córek, jedna niestety już nie żyje. Mają trzy wnuczki, jednego wnuka oraz jedną prawnuczkę. Uwielbiają swoją rodzinę, nie mogą się nachwalić swoich zięciów. Naszej rozmowie przysłuchiwała się wnuczka Joanna Samborska. Dumna ze swoich dziadków potwierdza, że odkąd pamięta zawsze stosowali te wszystkie swoje życiowe zasady.

Zawsze spokój, zawsze z poczuciem humoru, zawsze miło, rodzinnie i przyjaźnie. Nikt nigdy o nich złego słowa nie powiedział – mówi pani Joasia. – Babcia robiła nam szaliki, czapki, sweterki, szyła sukienki. Zawsze można było przyjść do niej i zwierzyć się z radości i problemów.

Zapomnieli o nich!

Oprócz rodziny o ich niezwykłym jubileuszu nikt nie pamiętał. 20 lat temu dostali medal za długoletnie pożycie małżeńskie przyznawany z urzędu przez prezydenta RP. W ich przypadku był to Lech Wałęsa. Zgodnie ze zwyczajem wręczył je wójt gminy Jasło. Przy kolejnych, coraz piękniejszych jubileuszach, już nikt z władz o nich nie pamiętał. Minęła 60 – diamentowa, 65 – żelazna i teraz kamienna. Biorąc pod uwagę zachowanie władz rządowych i samorządowych, ta ostania nazwa jest najodpowiedniejsza – w obliczu tak niezwykłego i wyjątkowego jubileuszu zachowali „kamienną twarz”.

– Zapomnieli, ale może tyle pracy mają – próbuje tłumaczyć sobie i nam pani Gienia. Widać jednak, że sprawiło im to przykrość. – Był u nas przyjaciel naszego wnuka, franciszkanin ze Szkocji, ojciec James, tamtejszy prowincjał (odpowiednik naszego biskupa – dop. red.). Składał nam życzenia i powiedział tak: „gdybyście żyli w Anglii, to by wam sama królowa Elżbieta złożyła życzenia”.


W wersji papierowej artykuł dostępny będzie w najbliższym wydaniu tygodnika Nowe Podkarpacie.

Ewa Wawro

{gallery}galerie/kamienna_rocznica{/gallery}

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj