Kiedy przekracza się bramę prowadzącą do domu Andrzeja Garbca, gdyby nie otaczające domy, ma się wrażenie jakby się było gdzieś na końcu świata.
Już sama brama wjazdowa wzbudza ciekawość i zachęca do wejścia dalej. Uwagę zwracają wyrzeźbione ołówki, które jak się później okazuje są motywem przewodnim gospodarstwa Andrzeja Garbca, do tego wkomponowane w bramę brony. A za płotem urzeka niezwykła zieleń, a każdy element otoczenia stanowi spójną całość i dokładnie przemyślany przez gospodarzy. Są trzy drewniane obiekty, a ich szczyty zdobią wyrzeźbione przez artystę pegazy, pędzle i dłuto, a także pióro. Do tego wszystkiego ciekawy czworobok, jak się okazuje to prysznic z zimną wodą dla higieny i ochłody domowników. Do tego kącik odpoczynku i plenerowa pracownia mistrza. Każdy skrawek tego niezwykłego miejsca jest zagospodarowany z detalami. Pierwsze skojarzenie to oaza. – Pomysły na to jak urządzić to miejsce rodzą się w głowie. Nasze bogactwo polega na tym, że mamy rzeczy unikatowe – stwierdza pan Andrzej.
W zgodzie z przyrodą
Andrzej Garbiec urodził się na Podlasiu. Ukończył Liceum Plastyczne w Supraślu ze specjalnością tkactwo. – Dlatego tak bardzo rozrabialiśmy w szkole, bo dla chłopaka wysiedzieć kilka godzin i robić gobeliny, było czymś nierealnym – wspomina.
Zainteresowania plastyczne wykazywał od najmłodszych lat, a talent odziedziczył po tacie, który był kolejarzem i lubił malować konie. Próbował zdawać na studia na PWST w Poznaniu, ale brakło ma dwóch punktów, żeby się dostać. – Z perspektywy czasu nie żałuję, bo tytuł magistra to tylko papier. Kiedy pojechałem do Anglii, tam nikt o to nie pytał. Tam sprzedawałem swoje obrazy i zarobiłem 650 funtów. Jak na lata 80. była to niezła suma – przyznaje z uśmiechem.
Andrzej Garbiec inspiracje malarskie czerpie z przyrody. Dlatego wśród obrazów dominują pejzaże. Jego obrazy są różnorodne, pokazują otoczenie jakim je widzi poprzez niezwykłe barwy, w tysiącach odcieni. – Maluję polskie motywy. Wychowałem się na trylogii Henryka Sienkiewicza. Zawsze fascynowały mnie wiejskie chałupy kryte strzechą. Dlatego lubię malować pejzaże, przyrodę, konie, ale też portrety – zaznacza. Maluje, rzeźbi, pisze wiersze, fraszki, fotografuje, rysuje karykatury, zajmuje go korzenioplastyka. W malarstwie stosuje różne techniki, olej, pastele, piórko, tusz. W rzeźbie preferuje formy subtelne. Maluje już ponad 40 lat, a na swoim koncie ma wiele prac, a część z nich powstała na plenerach malarskich. Były wśród nich m.in. pejzaże znad Buga, Drohiczyna, Biecza, Stuposian, Mazur, Kresów, wyraziste portrety, słoneczniki, konie i martwa natura
Jest członkiem Związku Polskich Artystów Plastyków, a swoje prace wystawiał w wielu miejscach w Polsce i za granicą.
Zauroczony Beskidem
Pracował w agencjach reklamowych w Katowicach. Jednak zawsze ciągnęło go na wieś. Jak chciał tak zrobił. Osiem lat temu razem z ukochaną osiedlił się w Harklowej w gminie Skołyszyn. – O tym zadecydował przypadek. Kuzyn mojego znajomego otwierał w Tylawie stację benzynową, a ja miałem mu zrobić oprawę wizualną stacji. Przez kilka tygodni spałem w aucie, starym wysłużonym passacie. Spodobał mi się ten region. Kiedy wracałem do domu, za Duklą zatrzymał mnie nad ranem policjant, popatrzył na mnie i zapytał „a cóż to za obieżyświat?” – opowiada.
Zaczęli szukać domu w okolicach Krakowa. W końcu ruszyli passatem w poszukiwaniu swojego miejsca na ziemi. Coraz bardziej oddali się od Krakowa aż w końcu dotarli na Podkarpacie. Mieli upatrzony dom w Bieździadce, ale miał zbyt trudny dojazd. Pomagał im znajomy z Polan. W Hucie Polańskiej wygrali przetarg na zakup leśniczówki. Jednak nie było tam energii, a w piwnicy było tyle żmii, że zrezygnowali i szukali dalej. W końcu trafili do agencji nieruchomości w Jaśle, gdzie pokazano im dom w Harklowej. – To była totalna ruina. 17 lat tu nikt nie mieszkał. W pokojach od grzyba zatykało oddech. Szafa rozsypała się przy jednym dotknięciu. Na podwórku pokrzywy były na dwa metry, a piwnica zarośnięta była czarnym bzem – wylicza A. Garbiec.
Zapadła decyzja – kupujemy. Azyl – bo tak Andrzej Garbiec nazywa to miejsce, to chałupa z 1930 roku. Mieszkali tu znani w okolicy lekarze, którzy spędzili tu miodowy miesiąc i wiele chwil z rodziną.
Złota rączka
Roboty było tu co nie miara. Pan Andrzej zakasał rękawy, a że z niego „złota rączka”, wkrótce dom i otoczenie zmieniły się w niezwykłe miejsce. Nadał mu nowe życie, ale zachował klimat dawnych lat. W kuchni urzeka stary piec kaflowy, moździerze, uwagę przykuwa makatka flandryjska. W przedpokoju żelazka, zegar życia, a na drzwiach fragment piosenki Golców, które jest mottem artysty: „Lubię spać do południa kocham byczyć się za trzech, to nieprawda, że w człowieku robotnicza płynie krew”. Do tego wszędzie obrazy autorstwa domowników.
Wiele wysiłku Andrzej Garbiec włożył w remont tego miejsca. Pracował od świtu do nocy. Sam budował komin, pomagał robotnikom wymieniać dachówki, sam je szlifował. Stelaże politurowane przed laty. Przedwojenne, belki, tragarze, dechy nasączone ropą podobnie jak i sznur konopny zachowany w dobrym stanie. Drzwi sosnowe także sprzed okupacji, gdzie warstw farby było tak wiele, ale odkrył, że rozpuszcza je soda kaustyczna, ale wydrapać musiał sam. Wiele rzeczy wykonał własnoręcznie, a w to wkomponował oryginalne detale. Są to wyrzeźbione ołówki, albo pędzel i dłuto. A pomysłów panu Andrzejowi nie brakuje. Potrafi zrobić coś z niczego. Siatkę, którą kładzie się na skarpy przy drogach, żeby trawa nie rosła, wykorzystał na zrobienie płotu.
Do tego wiele pamiątek z rodzinnego domu. Spod Łomży, a więc ponad 550 km stąd, jego wysłużony volkswagen passat przywiózł autentyczne brony, które wkomponował w bramę wjazdową, okucia do wozów, stare żelazka, koło bednarskie i wiele innych. A ten samochód wiele przeszedł i przewiózł tony kamieni, drewna, dachówkę, sadzonki wszystko, co niezbędne do remontu domu. – To samochód legenda. Miał 26 lat i swoje przeszedł. Miał 470 tysięcy kilometrów przejechane, także swoje przeszedł – dodaje pan Andrzej. Zdobycznych akcesoriów jest więcej, dominują niepowtarzalne detale minionych lat ze złomowisk i pchlich targów. Gospodarze nie mają telewizora, a jego braku nie odczuwają. Wystarcza im internet.
Dwa lata temu pan Andrzej skończył łazienkę, ale nadal skoro świt myje się w zimnej wodzie w swoim niepowtarzalnym prysznicu, w kształcie kwadratu z ołówków, porośniętego bluszczem.
Otoczenie domu jest niezwykłe. Piękna zieleń, w którą wkomponowane zostały rzeźby, sprzęty wykorzystywane w dawnych czasach jak np. sieczkarnia. Do tego zagadkowa brama z kamienia. – To takie odcięcie od tamtego świata skąd przyjechałem, od zachodu, od Małopolski – wyjaśnia gospodarz.
Obieżyświat
Andrzej Garbiec kocha przyrodę, a fascynuje go Folusz i Beskid Niski. Mimo pewnych problemów z poruszaniem się na rowerze, przejeżdża rocznie 5-6 tysięcy kilometrów. Nie straszne mu mrozy, śniegi, deszcze. – Rower daje mi takie poczucie równości z wszystkimi, bo nikt nie widzi jak utykam – zaznacza A. Garbiec.
Artysta żyje w zgodzie z otaczającym go światem. Sikorki jedzą mu z ręki, wiewiórki same przychodzą, codziennie przylatuje do niego kowalik.
– To moje miejsce na Ziemi. To najlepszy interes mojego życia, że rzuciłem Śląsk. Jak człowiek poświęci się pasji, to odnosi sukcesy, a ja dotychczas rozdrabniałem się – stwierdza Andrzej Garbiec. W tym domu odnalazł spokój, ale cały czas coś przy nim robi. Zawsze coś się znajdzie. Kiedyś chciałby tu zorganizować plenerowy wernisaż prac różnych artystów.
Marzena Miśkiewicz / Nowe Podkarpacie
Tekst ukazał się w numerze 30 z dnia 23 lipca tygodnika Nowe Podkarpacie
{gallery}galerie/grabiec_andrzej{/gallery}